BLOG DRAMATURGA to cykl artykułów, których autorem jest Artur Pałyga.

Unde bonum
Na blogu, którego nikt nie czyta, mogę się do wszystkiego przyznać.
Tak, zabiłem chomika. Ale nie specjalnie. Jak wszystkie chomiki w blokach, nazywał się Kubuś. Wyprowadzałem go na spacer. Chciałem, żeby wiedział, że istnieje świat. Żeby miał coś z życia. Nie wiem, zastanawiam się, czym to było powodowane. Niemożliwe raczej, że dobrocią. Dzieci nie są dobre. Ostatnio Ania Augustynowicz spytała w rozmowie: skąd dobro? Właśnie nie: skąd zło? Skąd dobro?
Dlaczego go wyprowadzałem. Chciałem mieć chomika w akwarium – to nie dziwne. Fajnie jest mieć coś małego, bezbronnego, całkowicie zależnego ode mnie, zamkniętego w akwarium. Tata miał rybki, a ja chomika. Wyciągałem go z akwarium, żeby pochodził po dywanie – nie dziwne. Chciałem się nim pobawić, skoro już go miałem. Zobaczyć, jak chodzi po dywanie było tak samo fajne, jak samochodziki, które jeżdżą. Uczyłem go skakać przez obręcz zrobioną z plastikowego, zabawkowego zegarka – nie dziwne. Samo chodzenie po dywanie szybko się nudzi. Człowiek potrzebuje czegoś dokonać. Chodziło się z rodzicami do cyrku, oglądało się cyrk w telewizji. Ludzie klaskali, podziwiali. Nauczyć chomika skakać przez maleńką obręcz wydawało mi się istotnym dokonaniem, którym można byłoby pochwalić się przed gośćmi rodziców na jakiejś imprezie i zebrać oklaski i podziw. Wiedziałem z programów dla dzieci, że ze zwierzęciem trzeba postępować twardo, jeżeli chce się go czegoś nauczyć. Wiedziałem z doświadczenia szkolno-domowego, że jak się ktoś nie słucha, to trudno, trzeba uderzyć. Biłem więc chomika, kiedy nie chciał skakać. Na początek umieściłem obręcz naprawdę niziutko. Mógł to zrobić. Byłem gotowy obsypać go pieszczotami i prezentami w postaci nasionek i marchewki. Bardzo chciałem dać mu to wszystko i złościłem się coraz bardziej, że nie pozwala mi okazać mu miłości, ponieważ nie chce się nawet zbliżyć do obręczy. Zablokowana miłość chciała eksplodować, a że nie mogła ujawnić się jako miłość, gdyż to zniweczyłoby moje treserskie wysiłki, objawiała się jako wściekłość. Zbiłem nie gotowego na moją miłość Kubusia tak, że zaczął krwawić. Ale nadal nie skakał. Trochę się przestraszyłem, że coś mu się stanie, a jednak rodzice mi go kupili i zapłacili za niego i będę miał karę. Krwawienie powstrzymało mnie. Podarowałem mu dalszy ciąg lekcji na dziś.
Tak, zdaję sobie sprawę, że to wszystko dziś brzmi psychopatycznie. Tak to wtedy było. Taki był los zwierzątek ze sklepów zoologicznych kupowanych w prezencie dzieciom i nie sądzę, żeby to się jakoś gwałtownie zmieniło. Tym bardziej dziwi mnie jednak, dlaczego wyprowadzałem go na trawę przed blok. Ciekawe to było tylko za pierwszym razem. Potem już w ogóle. Dlaczego zadawałem sobie trud, żeby porzucić inne zajęcia, wziąć chomika, zjechać z nim windą dziewięć pięter w dół, puścić na trawę przy bloku i czekać, aż się wypasie? Nie było się czym chwalić przed innymi dziećmi. To tylko chomik. Co drugie dziecko w bloku miało chomika. Całe osiedle pełne było chomików w akwariach. Były ich tysiące. Ale nikt z naszego bloku nie wychodził z chomikiem na zewnątrz. Tylko ja. Wstydziłem się tego trochę przed innymi dziećmi. Ukrywałem go. Nie chciałem też, żeby brały mojego chomika do rąk. Kiedy to dziś analizuję, wydaje mi się, choć to niemal nieprawdopodobne, że naprawdę jakoś tam chciałem jego dobra. Że byłem pewny, że robię mu dobrze, nie otrzymując w zamian nic. Ani przyjemności, ani dumy, ani satysfakcji. On się po prostu pasł, a ja się nudziłem, gapiąc się trochę na niego, trochę byle gdzie. Naprawdę nie mam pojęcia, i to jest fascynujące, skąd się to w człowieku bierze. Patrząc na wszystko dookoła, było to nienaturalne. Ja oczywiście nie wiem dziś, czy tak naprawdę dla niego to było dobre, czy raczej był przerażony i chciał jak najprędzej schować się w swoim ciemnym plastikowym domku w akwarium, ale wtedy byłem przekonany, że robię mu dobrze. No przecież nie sobie. Nudziłem się. Gapiłem się przed siebie i nudziłem się. Siedziałem przy nim na kucaka, żeby za daleko nie odszedł, żeby się nie zgubił. Wstałem, bo chciałem rozprostować nogi i usłyszałem pisk. Potworny pisk chomika, który, wydaje mi się, został mi w głowie do dziś. Wstając, rozdeptałem go. Umierał długo i powoli. Dyszał ciężko, leżąc bezwładnie przez całą noc w swoim akwarium. Mama na łyżeczce podała mu rozpuszczoną przeciwbólową tabletkę. Czuwałem przy nim. Umarł, kiedy zasnąłem. Nie chciał przy mnie. Nie mogłem się pozbierać. Nigdy potem, przez całe moje dotychczasowe życie, nie byłem w takiej rozpaczy. Ani po tragicznej śmierci wujka, ani po śmierci babci, ani dziadka. Nigdy aż tak, jak wtedy, kiedy umarł mój chomik, którego zabiłem i który nie nauczył się skakać przez obręcz. Przez lata to był mój największy wyrzut sumienia. I mogę to opowiedzieć, jak w studnię, tylko tobie, nieczytany blożku. Dzięki! Pa!

IPN
Piszę bloga, którego nikt nie czyta. Po pierwsze, ten blog, choć widoczny, jest dobrze ukryty. Po drugie, któż jeszcze dziś czyta blogi? To forma, która wybuchła gejzerem, lawą ludzkich żyć przemienionych w literki, wyznaniami, opisami, polemikami. Przez chwilę można było odnieść wrażenie, że wszystko, co tylko człowiek może opisać ze swojego codziennego życia, jest jawne, jest wyciągnięte na powierzchnię, jest powtarzalne, jest znane, jest nudne, nudne, nudne. Sam wymyślałem coraz dziwniejsze rzeczy, przybierając coraz to nowe tożsamości. Ostatnią z nich był kolarz, który wjeżdżał rowerem na Mount Everest, ale i to już nie przyciągało nawet najbardziej zawziętych hejterów. Panowała walka o czytelnika. Tabuny blogerów przewalały się po cudzych blogach tylko po to, żeby napisać: „Przeczytałem. Fajne. Zajrzyj na mojego blogaska, pliz!” Zakładane na blogach liczniki odwiedzin były jednak nieubłagane i szybkimi krokami prowadziły do wygaszania stron blogowych przez administratorów. Z czasem stało się to tak oczywiste, że nawet już nie informowano blogerów, że ich notki znikną. Po prostu. Wypaliło się i zgasło.
Dziś pisanie bloga jest jak prowadzenie księgi kronikarskiej przy użyciu inkaustu i gęsiego pióra. I to jest rozkosz. Nie trzeba się już starać. Nie trzeba kombinować, co zrobić, żeby mieć czytelników, co zrobić, żeby klikali. Wypadliśmy ze sfery klikalności. To jest raj! Na przekór temu całemu terrorowi frekwencji i oglądalności. Oto IPN! Instytut Praktyk Niszowych. Można tu wszystko. Można nawet nic.
Można sobie na przykład pisać: kkpjfpj3’ajidjwqfkasdwfa/oidfjojows, bawiąc się palcami i klawiaturą.
Można też wywalać luźne, niezwiązane z niczym słowa przychodzące do głowy:
kilo, kakofonia, jarmuzy, pitafon, mąka, cztery osiem, widziadełko, skarbiec
Co z tego wynika?
Nic i wszystko.
To zależy, nieistniejący czytelniku, co w ogóle dla ciebie ma wynikać ze wszystkiego.
Co wynika z twojego życia? Z twojej pracy? Z twojego posiadania lub nieposiadania rodziny? Ze wszystkich twoich wyborów, decyzji?
kilo, kakofonia, jarmuzy, pitafon, mąka, cztery osiem, widziadełko, skarbiec
Nic. Wszystko.
Oczywiście jest w tym pewna tajemnica. Ona się zawiera w różnicy pomiędzy ostatecznym efektem entropii, czyli rozmazem ogólnym, a kryształową wieżą z lodu.
Wydaje mi się, że nieczytany przez nikogo blog jest jak balansowanie po cienkiej linii pomiędzy. A może już poza tą linią? W sumie nie wiem. Muszę to przemyśleć.
Pamiętam jak na spotkaniu prawicowych pisarzy, na które przypadkiem trafiłem, spotkałem jednego pisarza, który mówił, że kiedy kończy pisać książkę, nikomu jej nie pokazuje, tylko natychmiast niszczy. On był wyznawcą Dzieła Samego w Sobie. Wyznawcą Absolutu. To trochę jak mandala buddyjska.
Ten blog nie jest mandalą. I nie jest Dziełem Samym w Sobie. Jest uwolnieniem się od zobowiązań i wymogów, jakie wciąż spoczywają na Dziele i na mandali. Ten blog niczego nie musi. Jest radością z nieczytania go. Jej manifestacją.
Więc po co?
To jest ciekawe, przyglądać się, jaki kształt przybierają zastygnięte myśli. Przecież nie moje. Żadnego z tych zdań, które tu zapisałem, nie miałem wcześniej w głowie. Myśli nie istnieją. To mit. A już na pewno nie w głowie.
Te słowa, te skonstruowane zdania, to rozumowanie rodzi się gdzieś w pobliżu zetknięcia palców z klawiaturą. Tam niejasny impuls zamienia się w zrozumiałe, poddane rygorom gramatyki, słowa. Kiedy zaczynam zdanie, nie wiem, jak się skończy.
kilo, kakofonia, jarmuzy, pitafon, mąka, cztery osiem, widziadełko, skarbiec

Czechow - mała planeta
Czechow po śmierci został asteroidą. Odkrył go w tej postaci, syn mechanika z miasteczka Usman w obwodzie lipieckim, Mikołaj Czernych wraz z żoną Ludmiłą. Mikołaj najpierw badał czas w Laboratorium Czasu. Studiował czas. Interesowały go rzeczy małe i długowieczne. Wraz z żoną Ludmiłą założyli w miejscowości Naucznyj Krymską Grupę Obserwacyjną. Miejscowość Naucznyj powstała w 1946 roku na północnych stokach gór Krymskich, dziesięć kilometrów od tatarskiego Bakczysaraju. Po wygranej wojnie ojczyźnianej zbudowano tam obserwatorium astrofizyczne i wokół obserwatorium powstały mieszkania dla pracowników składające się na miejscowość: Naucznyj. Z tego obserwatorium Czernychowie obserwowali najmniejsze planetki pałętające się po peryferiach układu. Nazywamy je asteroidami. Mikołaj Czernych wraz z żoną Ludmiłą co i rusz odkrywali coraz to nowych pisarzy, którzy zmyli się z Ziemi, aby skryć się w ciałach małych planetek. Rozpoznali wśród nich Puszkina, Andersena, Tołstoja, Turgieniewa Jacka Londona, Marka Twaina, proszę sobie wyobrazić, Mickiewicza, oczywiście Krasińskiego, Szewczenkę, a nawet Jarosława Haszka. W sumie Czernychowie przez krymskie lunety wypatrzyli i opisali pięćset trzydzieści siedem małych planetek, a wśród nich całkiem sporo pisarzy wędrujących sobie wspólnie po wokółsłonecznym niebie. No i pierwszego kwietnia 1976 patrzą w lunetę, a tu Gogol krzywi się z nieba niezadowolony, że go rozpoznali. A zaraz za Gogolem kto? Antoni Czechow. Zdemaskowali go Czernychowie 4 kwietnia 1976 roku i wpisali do księgi. Czechow jako asteroida otrzymał numer 2369. Lata po niebie pochylony. Jego jeden rok trwa naszych cztery i pół z haczkiem, bo tyle czasu mu zajmuje kółeczko wokół Słońca. Goni Gogola.
Odkrywca nowej postaci Czechowa, doktor nauk fizycznych i matematycznych, Czernych, zmarł w miejscowości Naucznyj, w Ukrainie w 2004 roku i tam jest jego i jego żony Ludmiły, grób. Ludmiła Iwanowna przeżyła męża o lat trzynaście. Za wybitne osiągnięcia zdążyła otrzymać nagrodę od Ukraińskiej Akademii Nauk. Zmarła w Naucznym trzy lata po jego aneksji przez Rosję.
– Krym! Krym! – wzdycha Czechow w Taganrogu urodzony, w Sumach wypoczywający. – Jako dziecko mówiłem po małorosyjsku – przypomina sobie, biorąc kurs na Ziemię.

Kiedy wybucha wojna...
Kiedy wybucha wojna, chce się mówić rzeczy ważne i mądre. Dużo ważniejsze i dużo mądrzejsze niż zwykle mówimy na fejsie, w biurach i na papierosie. Ludzie zwykle wypowiadający się bardzo pokojowo, przeciw karze śmierci, za ograniczeniem wydatków na armię i budowaniem placów zabaw zamiast kupowania nowych czołgów, teraz otwarcie wskazują, kogo należy zabić i omawiają słabe punkty armii najeźdźczej oraz błędy dowódców. Którzy wykazywali wątpliwość wszelkiej moralności i kpili z moralistów, wygłaszają zdecydowane opinie, jak godzien nienawiści i pogardy jest cały, bez wyjątku, naród rosyjski. Zamarły podziały. Jesteśmy zjednoczeni i zaangażowani. Wojna uczyniła nas lepszymi ludźmi.
Kiedy wybucha wojna, chce się mówić. Chce się mówić cokolwiek, byle mówić do kogoś. O tym, jak wszystko stało się nieważne i głupie, dużo bzdurniejsze i głupsze niż zwykle na fejsie, w biurach i na papierosie. Ludzie zwykle bardziej ważący słowa, uważniej rozpatrujący za i przeciw, teraz mają palącą potrzebę, żeby paplać cokolwiek, co tylko usłyszeli, wyczytali na jakimś portalu, dowiedzieli się nie wiadomo, skąd, byleby tylko gadać i łączyć się w tym gadaniu z innymi, żeby się w tym gadaniu jednoczyć i żeby się w nim angażować. Żeby nie zostać w ciszy. Wojna nie znosi ciszy.
Kiedy wybucha wojna, chce się. Chce się coś zrobić, gdzieś jechać, coś zanieść, przynieść, pomóc. Pomaganie innym pomaga też nam. Pozwala się jakoś w tym znaleźć, jakoś się nie pogubić zupełnie, jakoś się zachować. Ludzie zwykle sceptyczni, w nic się angażujący, niczemu nie ufający na tyle, żeby cokolwiek w jakiejś sprawie zrobić, wsiadają w auto i jadą na granicę albo szukają puszki, do której mogliby coś wrzucić, lub numerów kont. Nic nie wywołuje takiej potrzeby sprawczości, jak wojna.
Ta wojna potrwa długo. Starczy jej dla każdego. Nawet, kiedy już wygasną walki i ucichną działa, będzie trwała latami, bo wszystko to, co się już stało, jest nieodwracalne. Wrośnie w nas, jak nowa część ciała, z którą trzeba się nauczyć żyć. Jest i będzie we wszystkim, co będziemy robić i co będziemy opowiadać. Będzie w każdym spektaklu, który zagramy, niezależnie od tego, czy będzie to „Mayday” czy „Płatonow”. Przyszła i już nie zniknie.
Ta notka nie skończy się żadną poradą, morałem ani innym wnioskiem.